wtorek, 16 grudnia 2025

Czy gdzieś tu jesteś, Eligiuszu?

 

Może niewielu z nas wie, a jeszcze mniej pamięta, że dziś, 16 grudnia, poza najbliższą naszym sercom rocznicą komunistycznej zbrodni w Kopalni „Wujek”, mija inna, jedna z wielu, żadna szczególna, zwyczajna rocznica tego szczególnego jednak bardzo wydarzenia, jakim było zabójstwo pierwszego polskiego prezydenta, Gabriela Narutowicza, przez Eligiusza Niewiadomskiego. Tekst który właśnie przedstawiam pojawił się na tym blogu pierwszy raz jeszcze w roku 2008, i kiedy patrzę na niego z owej wieloletniej perspektywy, jego złowieszczy charakter robi na mnie wrażenie porażające. Jest rok 2008, przez kolejny rok z niewielkim hakiem prezydentem Polski jest jeszcze śp. Lech Kaczyński, a ja postanawiam wspomnieć tamten czas, sprzed niemal stu lat. I wspominam:



16 grudnia 1922 roku, zaledwie cztery lata po odzyskaniu prze Polskę niepodległości i dwa tygodnie po tym, jak pierwsze polskie Zgromadzenie Narodowe wybrało pierwszego prezydenta, po ciężkiej kampanii nienawiści skierowanej przeciwko Narutowiczowi, Niewiadomski oddał w kierunku Prezydenta trzy strzały, zamykając w ten haniebny sposób tę prezydenturę. Ktoś kto nie interesuje się historią, nie ma na tematy historyczne pojęcia, i generalnie Narutowicza i Niewiadomskiego ma w nosie, mógłby pomyśleć, że Eligiusz Niewiadomski, to był jakiś dziwak, który wiedziony atmosferą, która go przerosła, postanowił albo dać to chore świadectwo, albo po prostu przejść do historii. Nie on pierwszy, i też nie ostatni. Nic bardziej błędnego. Niewiadomski to nie był pierwszy z brzegu wariat. Nie był też osobą szczególnie wybitną, ale umiał ładnie malować, ładnie pisać o sztuce, był aspirującym do wybitności działaczem patriotycznym i niepodległościowym, a jeśli komuś to imponuje, to nawet można przypomnieć, że uważany jest za jednego z pionierów polskiego taternictwa i autora jednej z pierwszych map Tatr.

Kim był w takim razie Gabriel Narutowicz, człowiek, którego Niewiadomski zamordował? Był wybitnym konstruktorem i inżynierem, zyskał sławę, jako pionier elektryfikacji Szwajcarii, gdzie spędził dużą część życia, był kierownikiem budów kilku wielkich europejskich elektrowni wodnych. Był także profesorem w katedrze budownictwa wodnego na Politechnice w Zurychu, gdzie w kolejnych latach pełnił funkcję dziekana. W 1915 roku został przewodniczącym międzynarodowej komisji regulacji Renu. Był również, podobnie jak Niewiadomski, wybitnym polskim patriotą, przez wiele lat biorąc aktywny udział w walce o niepodległość Ojczyzny. Poza tym wszystkim jednak, jak głoszą przekazy, był ateistą, masonem i w gruncie rzeczy udawanym Polakiem, co ostatecznie miało go zgubić.

Mieszkał przez tę większą część swojego życia w Szwajcarii, głównie z tego powodu, że ze względu na nakaz aresztowania wydany przez władze carskiej Rosji, nie mógł wrócić do Polski. Dopiero w roku 1919, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, na zaproszenie polskiego rządu, wrócił do Polski. Wsparł aktywnie proces odbudowy Kraju, zajmując kolejno najwyższe stanowiska państwowe, by ostatecznie - nieszczęśliwie dla siebie - zgodzić się kandydować na prezydenta Kraju i tym prezydentem na parę dni zostać.

Sytuacja polityczna w nowej, świeżo odzyskanej Polsce, i związane z tą sytuacją nastroje były takie, że zwycięstwo Narutowicza spotkało się z nieprzytomnym gniewem ludzi będących politycznymi przeciwnikami Narutowicza i jego zaplecza. Gniew ten był dodatkowo wzmocniony faktem, że jego sukces kompletnie zaskoczył patriotyczną prawicę, która sądziła, że zwycięstwo ma w kieszeni.

Te niespełna dwa tygodnie, między wyborem Narutowicza, a jego śmiercią, upłynęły na bezprecedensowej publicznej nagonce na nowego prezydenta i fali ulicznych rozruchów, które w dniu jego zaprzysiężenia, doszły do takiego poziomu opętania, że napędzeni antyprezydencką propagandą demonstranci próbowali powstrzymać Narutowicza siłą.

Zastanawiam się dziś nad atmosferą tamtych czasów. Myślę sobie o tym, co mogli czuć wszyscy ci, którzy pragnęli, by prezydentem został Maurycy hrabia Zamoyski, również Polak wielki i wybitny. Chciałbym móc sobie wyobrazić, jak z dnia na dzień, ich gniew, ich wściekłość, ich szaleństwo stopniowo narastały i ostatecznie doprowadziły do tego, że jeden z nich, ten nieszczęsny Eligiusz Niewiadomski postanowił zrobić to co zrobił. Zastanawiam się, czy, gdyby mnie jakaś maszyna czasu wrzuciła w te grudniowe dni roku 1922, mógłbym poczuć tę żądzę krwi, czy byłbym zszokowany jej intensywnością, czy może bym wzruszył obojętnie ramionami? Ciekawe. Czy wzruszyłbym ramionami?

Ale myślę też dziś o samym Niewiadomskim. Czy on, kiedy obudził się tego ranka, czuł głównie dreszcz emocji? A może strach? Czy może tylko nienawiść? Czy kiedy strzelał do Prezydenta, drżała mu ręka, czy może był niewzruszony, jak Bóg kierujący swój gniew przeciw grzesznikowi?

Ciekawy jestem, co kierowało Niewiadomskim tak już do samego końca, ponieważ chciałbym bardzo wiedzieć, w jaki sposób się kształtuje ten typ nienawiści i czy ona się żywi wyłącznie samą sobą, czy może do tego trzeba czegoś jeszcze. Czy w momencie kiedy Niewiadomski strzelał do Prezydenta, w jego biednej głowie była tylko Polska - i jej przyszłe powodzenie - czy może oprócz niej, jeszcze wspomnienie tego nędznego dzieciństwa, tych ciężkich wypadków, jakie go przez całe życie stopniowo niszczyły, te nieustanne zawody, kórych mu do końca nie oszczędzano? To poczucie tak bardzo nieudanego życia. Czy ta nienawiść do Narutowicza była tak powszechna, że gdyby nie Niewiadomski, to ktoś inny chętnie podjąłby się tego szatańskiego zamówienia? Czy w tym oszalałym tłumie dobrych, kochających swoją Ojczyznę ludzi, mógł się znaleźć tylko ktoś taki jeden, zupełnie wyjątkowy morderca.

W pewnym momencie przyszło mi do głowy, ze tego typu opętanie zwykle nie trwa długo. Że to zwykle jest tylko gorączka jednej chwili, po której wszystko się na ogół uspokaja. Że może gdyby Narutowiczowi pozwolono trochę dłużej pożyć, jakoś by się to wszystko potoczyło. Ale, kiedy przygotowywałem się do pisania tego tekstu, trafiłem w Internecie na stronę czegoś, co się nazywa nacjonalista.pl i co mnie bardzo poruszyło. Jest tam artykuł o Eligiuszu Niewiadomskim i o tym grudniowym zamachu, w całości sławiący zabójstwo Narutowicza .

Ponieważ mam przekonanie, że autorzy tego portalu stanowią z pewnością bardzo pewną kontynuację tej myśli, tych emocji i tego planu, który stał za atmosferą tamtych dni i ich fatalnego zwieńczenia, pomyślałem, że zapoznam się z tym, co oni mają na ten temat do powiedzenia, jak oni widzą to, co mnie tak zastanawia i jak oni tłumaczą tamto - w ich mniemaniu - błogosławione wydarzenie. Oto trzy, moim zdaniem, kluczowe fragmenty. Oto pierwszy z nich: „Narutowicz miał zaszczyt otwierać wystawę obrazów w warszawskiej Zachęcie i gdy stał przy jednym z płócien w jego kierunku padły trzy śmiertelne strzały - w ten sposób Niewiadomski zmazał hańbę, jaką przyniósł narodowi polskiemu ten wybór".

I drugi: „Ulice stały się miejscem wielkich rozruchów, czyniono wszystko, by nie dopuścić do zaprzysiężenia Narutowicza na urząd. Prezydent-elekt okazał się jednak człowiekiem zdecydowanym na wszystko i zaślepiony żądzą władzy i kariery postanowił jednak nie wycofywać się. Z wielkimi trudnościami (obsypano wiozący go samochód błotem i śniegiem, próbowano zatrzymać) jednak dostał się do gmachu Sejmu, gdzie został zaprzysiężony".

I wreszcie trzeci, opisujący pogrzeb Niewiadomskiego, straconego w roku 1923 w warszawskiej Cytadeli: „W dniu pogrzebu na Cmentarzu Powązkowskim zebrało się kilkanaście tysięcy ludzi, którzy śpiewając patriotyczne pieśni pokazali w ten sposób wielką radość i dumę z czynu Niewiadomskiego, jednocześnie okazując smutek spowodowany jego straceniem. Wielka część społeczeństwa, w tym księża, profesorowie i inne grupy elit - z dumą przyjęły ten czyn, jako akt odwagi, męstwa i bezinteresownego poświęcenia tego co najcenniejsze dla losu państwa. Przez wiele miesięcy a nawet lat na grobie tego wielkiego męża zawsze były składane świeże kwiaty i paliły się znicze, tak samo jak płonęły dumne polskie serca. Księża odprawiali msze za duszę Niewiadomskiego, jednocześnie próbując nie dopuszczać do uczczenia pamięci Narutowicza. Była to wielka manifestacja polskiego patriotyzmu."

Dlaczego cytuje te dziwne słowa? Dlatego, że jestem przekonany, że mówią nam one coś, co powinniśmy wszyscy wbić sobie do głowy i nie zapominać nigdy, nawet na chwilę. To mianowicie, że hańba - szczególnie hańba uszlachetniona rządzą władzy i kariery - powinna zostać zmazana i że aktu zmazania hańby mogą dokonać tylko najwięksi. I że prawdziwa nienawiść nie gaśnie nigdy.

I teraz, ktoś może powie, że przecież, skoro Niewiadomski był tak wybitny i tak gotowy do pracy dla Kraju, mógł sam pokierować swym życiem tak, by to on został tym prezydentem, a nie Narutowicz. Przecież on nie był byle kim. A jeśli miał w sobie wystarczająco dużo determinacji, żeby znienawidzić dla Ojczyzny, to mógł też chyba znaleźć jej odrobinę, żeby tej Ojczyźnie skutecznie służyć. Jednak wybrał inną drogę. Ciekawe, czy łatwiejszą, czy może bardziej naznaczoną wyrzeczeniem i pracą? Co przychodzi łatwiej?

Można z tym pytaniem zwrócić się do twórców portalu nacjonalista.pl. Czy uważacie, że Wy byście tak potrafili? Czy potraficie tylko inspirować i zachęcać, natomiast do ostatecznego rozwiązania wolicie delegować najlepszych z Was? Czy macie już gotową listę, która w ostateczności może i Wam pozwoli na ten zaszczyt w postaci pogrzebu, na który przyjdą tysiące, a po stu latach będą o was pisać nowi przedstawiciele nowych patriotyczno-narodowych elit.

Ale mam też pytanie do Was, którzy stoicie po kompletnie przeciwnej stronie tej sceny. Może nawet przede wszystkim do Was. W końcu to Wy ostatnio kręcicie tą karuzelą. A więc jak Wam się podoba postać Eligiusza Niewiadomskiego? Czy sądzicie, ze to był zdolny, zaangażowany, odważny człowiek, o dobrze skonstruowanych emocjach i odpowiednio wzmocnionej energii, tyle że ta energia została skierowana w niewłaściwym kierunku? A może uważacie, ze tacy Eligiusze są zawsze przydatni, każdy odpowiednio do czasów i wymagań, które czasy przed nami stawiają. Tyle że urodził się dużo za wcześnie. Powiedzmy równe sto lat za wcześnie?


No i to tyle. Straszna jest ta myśl o tym, jak to czas niekiedy wpada w swoistą pętlę.




sobota, 13 grudnia 2025

Stare są hycle od moralności socjalistycznej

 

W sytuację naprawdę krytyczną zostałem wrzucony zaledwie raz w życiu, kiedy spędziłem całą noc z bandą doktorantów związanych z czymś co nosiło nazwę chyba Instytutu Badań Literackich i do dziś uważam za swój sukces, że w pewnym momencie tego konwentyklu nie zacząłem wrzeszczeć. Nie zmienia to jednak faktu, że, owszem, znaczną część życia spędziłem ocierając się łokciami z ludźmi tak zwanymi wykształconymi. Oczywiście dzięki swojemu rozsądkowi i stałej czujności, nawet na tej glebie potrafiłem oddzielać ziarno od plew, co sprawiło, że wypadek z IBL był w moim życiu wyjątkiem i dziś praktycznie wszyscy moi znajomi, to ludzie z krwi i kości, poważni, roztropni i szanujący się.

Co zatem ze wspomnianymi plewami? Otóż za każdym razem gdy przyszło mi wchodzić z nimi w jakikolwiek kontakt, nie mogłem nie zauważyć, że oni wszyscy niezmiennie deklarowali umiłowanie do Europy i wszystkiego co ona wnosi do naszej cywilizacji, ze szczególnym uwzględnieniem literatury, muzyki, filmu, a nawet kuchni, a jednocześnie szyderczą niechęć do Ameryki. Od swoich najmłodszych lat, a więc jeszcze w PRL-u, dużo zanim rozpoczęła się budowa Stanów Zjednoczonych Europy, spotykałem ludzi, dla których jedyne wartościowe kino tworzone było we Francji, Włoszech, Niemczech, Szwecji, na Węgrzech, a czasem nawet gdzieś dalej, ale na pewno nie w Stanach Zjednoczonych. Stany, ze swoją kulturą – jeśli w ogóle tego słowa ktoś w stosunku do nich zechciał użyć – były niezmiennie łączone z coca-colą i hamburgerami, i wszystko się kończyło z pogardliwym wzruszeniem ramion i określeniem „kultura coca-coli i McDonalda”, ciekawe przy tym to, że ja ów epitet słyszałem jeszcze w czasie, gdy ogromna większość z nas na oczy nie widziała ani jednego ani drugiego.

Ale to jeszcze nie było wszystko. Otóż nawet w czasach głębokiej komuny tzw. środowiska uniwersyteckie żyły w głębokim przekonaniu, i owemu przekonaniu dawało wyraz przy okazji każdej politycznej rozmowy, że wszyscy kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych to durnie. I nie chodzi mi tylko o Nixona, czy Reagana. Z wyjątkiem może Kennedy’ego i w najnowszych czasach Obamy, każdy kolejny prezydent był przez wspomniane środowiska traktowany jak dureń właśnie, i to niezależnie od tego czy był on republikaninem, czy demokratą. Na nawet najgłupszego polityka europejskiego żaden intelektualista nie śmiał podnieść ręki, natomiast gdy chodzi o Amerykę, czy to Johnson, czy Ford, czy Carter, czy obaj Bushowie, czy nawet Clinton, wystarczyło wymienić ich nazwisko, by usłyszeć coś na temat „głupka”, „durnia”, czy „idioty”. Taki był i do dziś tak naprawdę się utrzymuje ów nastrój.

Dziwiło mnie to bardzo z dwóch powodów. Przede wszystkim przez to, że dla mnie, jako kogoś kto swój antykomunizm wypił najprawdopodobniej z mlekiem matki, Ameryka stanowiła to coś, co dawało nadzieję i pozwalało wierzyć, że tak Amerykanie, jak i ich kolejni prezydenci utrzymują ze mną swoisty sojusz. Ja wiem, że to moje przekonanie było w dużym stopniu naiwne, ale tak z mojego punktu widzenia wyglądał ów podział: tu Rosja, tam Ameryka i ja wybieram Amerykę. Nie Niemcy, nie Francję, Nie Holandię, czy Belgię, ale Amerykę właśnie. Drugi z tych powodów to ten że ja nie byłem w stanie pojąć, według jakiego logicznego wzoru osoby uważające się za intelektualnie się wyróżniające mogły dojść do wniosku, że akurat Amerykanie, którzy pokazali i dali światu, to co każdy z nas widzi, to naród głupków. Lata 70 i 80 to czas moich studiów na uniwersytecie, wszyscy moi znajomi i nauczyciele wiedzieli na temat Stanów Zjednoczonych znacznie więcej niż tak zwani zwykli ludzie, znali ich niezwykłą historię, sztukę, naukę, kulturę, a mimo to uważali za punkt honoru o Ameryce myśleć co najmniej z pobłażaniem. A gdy chodzi o geopolitykę, to oni byli raczej skłonni twierdzić, że Ameryka i Rosja to dwie strony tego samego medalu. Tyle że jedna z nich jest bardziej błyszcząca.

Tak to było i tak to pamiętam, natomiast jakoś sobie nie przypominam, by kiedy ludzie wykształceni mówili, że prezydent Carter to tępy wieśniak znający się jedynie na uprawie orzeszków ziemnych, a amerykańskie filmy są tak samo głupie jak ruskie, to dodawali do tego sugestie, że kolejni prezydenci USA to ruscy agenci. Choć bardzo się staram sięgnąć pamięcią do lat sprzed Donalda Trumpa, wygląda mi na to, że o sprzyjanie Rosji, że już nie wspomnę o jakiejś agenturze, nie był oskarżany nawet regularnie wyszydzany przez nich Reagan, czy któryś z Bushów.

Napisałem, że na to mi wygląda, ale powinienem był raczej napisać, że jeszcze niedawno na to mi wyglądało. Bo oto, proszę sobie wyobrazić, robiliśmy sobie z żoną wczoraj wstępne przedświąteczne porządki i podczas przekopywania szuflad w celu wywalenia starych, zakurzonych już papierów, trafiłem na kartkę pocztową, którą na początku lat 90 otrzymałem wraz z listem od znajomych ze Stanów Zjednoczonych. Proszę rzucić okiem.


Czy Państwo widzą to co ja widzę? Oto mamy nie stąd ni z owąd dowód na to, że owa najświeższa antyprawicowa propaganda, i to niezależnie od tego czy tu u nas w Polsce, czy w Ameryce, czy w Europie, zarzucająca nam realizowanie ruskiej polityki, a naszych polityków przedstawiająca jako pachołka Putina, to nic nowego. Ja nie wiem, oczywiście, czy gdzieś tam w Stanach, czy w Zachodniej Europie drukowane są kartki pokazujące jak Trump to tak naprawdę Putin, tylko odpowiednio podmalowany, ale nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. I dziś, po tym jak zobaczyłem tego mema z Georgem Bushem, nie zdziwię się, że podobne powstawały z Reaganem, Fordem, czy Nixonem, a dzisiejsza propaganda, to wyłącznie odgrzebywanie starych szuflad. Można zatem machnąć na tę nędzę ręką i brać się za mycie okien.

środa, 10 grudnia 2025

Merry Christmas and fuck off

 

Dziś z rana, swoją drogą mocno niesławny, dziennik „Rzeczpospolita” gruchnął wieścią, że serwis Politico opublikował listę 28 najbardziej wpływowych osób w Europie i wśród nich zdecydował się umieścić jednego Polaka, a mianowicie prezydenta Karola Nawrockiego. Wyjaśniając metodę wyboru oraz sam wybór, Politico pisze tak:

Jeśli władza to zdolność do sprawiania, by coś się wydarzyło – lub do zapobiegania temu – pto bogactwo, popularność i oficjalna władza mają znaczenie. Jednak tak samo jak odwaga polityczna, jasność wizji, gotowość do kwestionowania konwencji i zdolność inspirowania innych. A w dzisiejszej Europie tych składników brakuje”. I dalej: „Ranking powstał jako efekt wielomiesięcznej pracy dziennikarzy Politico z całej Europy, na podstawie reportaży i rozmówA opracowano listę, które następnie została zrewidowana pod kątem nie tylko wizerunku, ale też zdolności umieszczonych na niej polityków, biznesmenów, naukowców i innych osób publicznych do wpływania na decyzje w nadchodzącym roku”. Odnośnie Karola Nawrockiego Politico wyjaśnia: „Polski premier Donald Tusk miał nadzieję, że ten rok będzie momentem, w którym przejmie pełną kontrolę nad krajem i zdecydowanie przeniesie go do centrum europejskiej polityki. Karol Nawrocki zadbał o to, by tak się nie stało”. Dalej pisze Politico, że pojawienie się na scenie politycznej Nawrockiego i stworzenie przez niego nowego ośrodka władzy, dla Europy nie jest dobrym rozwiązaniem, bo wprowadza niebezpieczny chaos i „pozostawia wschodnią flankę UE bardziej podzieloną niż kiedykolwiek”. Ale jest jak jest i na fakty nie ma się co obrażać.

Pod informacją „Rzeczpospolitej” zamieszczoną na Facebooku pojawiły się naturalnie, w liczbie grubo ponad tysiąca komentarze internautów i co ciekawe, choć nie zaskakujące, o treści niemal identycznej, z niewielkimi tylko zmianami. Oto kilka przykładów:

Rezydent Batyr to może sobie wpływać na to co i ile dzisiaj przyćpa”;

Chyba w półświatku”;

A listę sporządzał Nawrocki czy Przydacz?”;

Lista układana pod Grandem, w kawalerce pana Jerzego, w lesie podczas ustawki i po kilku snusach”;

Napisał ten ranking pod pseudonimem Batyr?”;

Wpływać to on może na swojego klocka w kiblu”;

On ma wpływ na sutenerów”;

Kto stworzył tę listę?”;

Lista z Białorusi?”;

Wpływ to on ma ale na to skąd snusa kupi”;

On jest najlepszy w ćpaniu i sutenerstwie”;

Ćpun nie może nawet wpłynąć na swoje ćpanie”;

Snus robi swoje”;

Czyja to lista?”;

Lista powstała w Tworkach?”;

Chyba ruskie boty głosowały”;

W kiblu miejskim”;

Chodzi zapewne o wpływy w półświatku. No przecież jakiś towar musi sobie ogarniać. Ja bym proponował Monar, zdrowszy na umyśle by się zrobił”…

I tak dalej i tak dalej, bez końca. Setki komentarzy sugerujących, że lista Politico powstała na albo na Białorusi, albo w kiblu, gdzie Nawrocki wciągał snusa, albo w Grandzie, gdzie ten sam Nawrocki organizował kurwy dla kolegów gangsterów.

Ktoś powie, że ogromna większość z komentujących nie przeczytała artykułu „Rzeczpospolitej” lecz zaledwie jego tytuł i żę to jest dziś absolutny standard, któremu nawet nie powinniśmy się dziwić. I ja w rzeczy samej się temu nie dziwię, natomiast owszem, nie jestem w stanie uwierzyć w to, że jakiś ranking jakiegoś Politico, nawet jeśli umieszczający na swojej liście akurat Karola Nawrockiego, a nie Donalda Tuska, potrafił aż tak wzburzyć aż tyle osób. To jest zwyczajnie niemożliwe. I proszę zwrócić uwagę, że publikując ową listę, oni przede wszystkim zaznaczają bardzo wyraźnie, że ona nie ma charakteru ocennego w tym sensie, że ktoś jest lepszy lub gorszy, lecz im chodzi o faktyczny wpływ na losy Europy w nadchodzącym roku, a poza tym wyraźnie deklarują – co już zresztą robili wcześniej – że Nawrocki jako prezydent to zagrożenie dla Europy, a nie jej zbawienie. Tyle że to dla komentujących nie ma znaczenia. To co się liczy to to, że Nawrocki się tam w ogóle znalazł; nie Nawrocki prezydent, ale Nawrocki – ćpun, kolega gangsterów i sutener, no i oczywiście rozkaz, że trzeba natychmiast na ten skandal zareagować, i to zareagować możliwie najradykalniej.

Skąd się bierze ten kompletnie szalony odruch? Otóż moim zdaniem to jest wynik wieloletniego chowania, uprawianego przez polityków, ale głównie przez media. Popularne jest przeświadczenie, że wcześniej TVP Info, a dziś TV Republika tak strasznie korumpuje ludzkie mózgi, że ludzie wsłuchujący się w ich przekaz już nie muszą nawet myśleć, tylko reagują jak niesławny pies Pawłowa. A mnie ciekawi dlaczego wśród tego grubo ponad tysiąca komentarzy pod informację „Rzeczpospolitej” nie ma praktycznie głosów osób zachwyconych tym, że prezydent Nawrocki osiągnął tak spektakularny sukces, a „ryży Niemiec” został po raz kolejny równie spektakularnie spuszczony? Odpowiedź jest moim zdaniem prosta. Zwolenników Karola Nawrockiego jeśli owa lista interesuje, to tylko w tym sensie, że ona w przestrzeni europejskiej potwierdza tylko to, co oni już dawno sami wiedzieli, no i to ich jakoś tam cieszy. Podobnie by było zresztą wtedy, gdyby Politico zamiast Nawrockiego umieściło tam Donalda Tuska, czy nawet Radka Sikorskiego. Cała ta informacja to niewiele znaczący szczegół.

Owa wściekła piana, tak jak ewentualnie wyszczerzone dziką satysfakcją zęby, to domena tamtej strony. Tak zwanej uśmiechniętej Polski.

Przedwczoraj senator Szejnfeld opublikował na platformie X zdjęcie makreli w folii z informacją, że taka właśnie makrela parę lat temu kosztowała 25 zł., potem 35, jeszcze później 40, a dziś on idzie do sklepu kupić sobie swoją ulubioną rybkę, a ona tymczasem kosztuje już ponad 50 zł. Tyle. żadnego komentarza. Makrela, cena i podpis Szejnfelda. I oto, proszę sobie wyobrazić, tego samego dnia nieszczęsnym przypadkiem zasiadłem przed włączonym telewizorem, a tam właśnie skończyły się tak zwane „Fakty po Południu” i w studio pojawił się wezwany na rozmowę rzeczony senator Szejnfeld i odbyło się przesłuchanie, pod tytułem, o co mu chodziło z tą makrelą. Ja jeszcze w życiu nie widziałem Szejnfelda tak zaszczutego. On autentycznie rozwścieczonemu dziennikarzowi tłumaczył, że on nie miał nic złego na myśli, ale lubi makrele i okazało się, że ona nagle jest dwa razy droższa niż parę lat temu. Ale po cholerę mu makrela w święta? Przecież jeszcze dwa tygodnie do świąt. Nie szkodzi, w święta się je karpia. No ale Szejnfeld jeszcze nie je karpia, on chciał makrelę. A kogo obchodzi cena makreli, jeśli większość osób nastawia się na karpia? Ale on miał ochotę na makrelę... Wszystko na nic. I jeśli ta rozmowa się w ogóle skończyła, to chyba tylko dzięki temu, że tefauenowski redaktor się bał, że mu pęknie potężna czerwona opryszczka na wardze, którą ten przez całą rozmowę próbował nieudolnie zasłaniać dłonią, i która to niewykluczone że była pierwszym powodem jego wściekłości.

Ale to akurat nieważne. To co ważne, to to, że ja doskonale zobaczyłem to, co nastąpiło dwa dni później na Facebooku. Szejnfeld pokazuje makrelę z ceną, a w Ministerstwie Prawdy ogłaszają alarm: „Wołać tu  tego skurwysyna! Tego nie wolno tak zostawić”. I to jest ten mechanizm. Każdego dnia, na każdym kroku, w każdym miejscu. I tam się nie bierze jeńców.

Zaraz po rozmowie z Szejnfeldem ten sam redaktor zaprosił do studia dwoje psychologów, żeby w związku ze zbliżającymi się Świętami porozmawiać na temat tego, jakie to nieszczęście, że w ostatnich dwóch latach społeczeństwo jest tak podzielone, że wyłącznie z powodu różnych poglądów, ludzie potrafią się tak głęboko nienawidzić, że nawet ci, których jeszcze niedawno kochaliśmy, stają się z dnia na dzień najgorszymi wrogami. 

Cała trójka była prawdziwie zatroskana.


sobota, 6 grudnia 2025

Czy Donald Tusk zakaże działalności w Polsce telezakupów Mango?

 

Głowy nie dam, ale wydaje mi się, że po raz pierwszy w życiu usłyszałem o tak zwanych bitcoinach kilka lat temu, gdy czy to na Facebooku, czy na Twitterze regularnie pojawiały się niemal jednobrzmiące teksty, sygnowane przez Gazetę Wyborczą, TVN, ewentualnie Onet, z których można się było dowiedzieć, że któraś z popularnych gwiazd mediów, estrady, czy sportu właśnie wystąpiła publicznie i opowiedziała, jak w ciągu zaledwie paru dni, nie ruszając wręcz palcem, zarobiła grube miliony. Każdemu z tych tekstów towarzyszyło zdjęcie danego bohatera, a często owa sensacyjna informacja była przekazana w formie wywiadu. Co ciekawe, każdy z tych wpisów był graficznie przygotowany w taki sposób, by do złudzenia przypominać oryginalny profil Onetu, Wyborczej, czy TVN-u.

Ponieważ jednocześnie w każdym z tych przypadków zamieszczony na spodzie link prowadził niezmiennie do nieznanego kompletnie adresu, który równie niezmiennie zachęcał – już bez udziału Kuby Wojewódzkiego, Krystyny Jandy, czy Roberta Lewandowskiego – do inwestowania we wspomniane bitcoiny, uznałem, że za tym biznesem stoi poważne oszustwo, w dodatku oszustwo bezczelne w swojej bezkarności. No bo przyznajmy, jak można z wysoko podniesioną głową w taki sposób łamać wszelkie zasady związane z ochroną wizerunku choćby, nie wspominając już o kradzieży firmowych znaków. No ale tak to się właśnie regularnie odbywało, bez jakiejkolwiek reakcji ze strony jak się wydawało pokrzywdzonych osób i instytucji, w związku z czym nie mogłem w końcu nie dojść do przekonania, że to wszystko było solidnie zabezpieczone z każdej możliwej strony, a wspomniana bezkarność była czymś absolutnie oczywistym.

I to właściwie wszystko jeśli chodzi o moje ówczesne odczucia wobec tego kłamstwa, odczucia, tak jak to się dzieje w przypadku kłamstwa właśnie, absolutnie negatywne i pełne wrogości. Później te reklamy stopniowo zaczęły znikać, natomiast temat bitcoinów pojawiał się regularnie to tu to tam, i nie tylko w osobie Sławomira Menzena, który rzekomo cały swój wielki majątek zdobył na bitcoinowym rynku, tyle że to już mnie kompletnie nie interesowało, i pewnie do dziś miałbym z tą zarazą święty spokój, gdyby nie to, że w pewnym momencie gruchnęła wieść, że telewizja Republika, z której usług korzystam, jest w głównej mierze sponsorowana przez którąś z większych światowych firm zajmujących się emisją tych całych bitcoinów. Mało tego, przyszedł wkrótce moment, kiedy to TV Republika zorganizowała w Jesionce pod Rzeszowem wielką konferencję z udziałem amerykańskich konserwatystów, a w organizacji owego przedsięwzięcia udział jej głównego sponsora był tak wielki, że jego prezes odgrywał tam jedną z podstawowych ról. Potem zresztą wszystko poszło jak z płatka i dziś nie ma chwili, bym oglądając wieczorne wydanie Republiki nie trafiał na wrzucone w którymś z punktów na ekranie logo tego czegoś, albo wciąż tej samej reklamy zachęcającej do bitcoinowych inwestycji. Zabawne przy tym jest to, że każda z owych reklam jednoznacznie i zupełnie otwartym tekstem zachęca do udziału w tej zabawie, a z drugiej strony maleńkim drukiem na dole strony ostrzega, że owa gra jest niebezpieczna, grozi ciężką ruiną i – tak, tak – że oni absolutnie nie zachęcają do kupowania i inwestowania na ich rynku.

No i w momencie gdy zobaczyłem jak Tomasz Sakiewicz wszedł właśnie w układ ze zwykłymi oszustami, znalazłem się niemal na granicy rezygnacji z oglądania tej jego telewizji i pewnie bym tak zrobił, gdyby nie to, że przy okazji nie mogłem nie zauważyć, że ów rynek stał się nieodłączną częścią świata w którym żyjemy, podobnie jak rynki loteryjny, farmaceutyczny, bankowy i już tylko diabeł jeden wie, który jeszcze. A już zupełnie machnąłem na tych oszustów ręką, kiedy na scenie pojawił się Donald Tusk i ni z gruszki ni z pietruszki ogłosił, że te całe bitcoiny to ruska inicjatywa, mająca na celu dokonanie zamachu na cały demokratyczno-liberalny porządek, a najbliższym nam przykładem owej agresji jest przejęcie przez jeden z najpotężniejszych rynków w branży telewizji Republika.

Dziś, jak wszyscy widzimy, jest tak, że koalicja rządowa przedstawia Prezydentowi do zatwierdzenia ustawę, której praktycznym celem jest likwidacja TV Republika, Prezydent ustawę skutecznie wetuje, a cała propaganda rządowa rwie włosy z głowy, że oto już ostatecznie Prezydent pokazał, że został wystrugany na Kremlu i że jeśli ktoś go natychmiast nie zmusi do opamiętania, to już za chwili wszystkie tory kolejowe w Polsce zostaną wysadzone w powietrze i nawet ministrowie Kierwiński z Siemoniakiem nie będą mogli temu zapobiec. Premier wprawdzie tego jeszcze nie powiedział, ale już i tak pojawiła się sugestia, że pamiętny dwutygodniowy rząd Mateusza Morawieckiego z grudnia 2023 roku miał na celu przygotowanie gruntu pod te ruskie bitcoiny.

A zatem, proszę mi powiedzieć, co ja mam w tej sytuacji powiedzieć? Mam uwierzyć, że ktoś taki jak Donald Tusk naprawdę uznał, że trzeba ratować jego ukochaną Polskę przed kacapską agresją i zniszczyć rynek bitcoinów? Nie żartujmy. A może mam w tym momencie posłuchać przekazu nadawanego od rana do wieczora przez Republikę o tym jak to cała przyszłość nowoczesnego świata stoi na bitcoinach i że w tej chwili już każdy kraj na świecie opiera swoją gospodarkę finansową na kryptowalutach, a z każdym dniem coraz więcej banków państwowych wchodzi w ów rynek, wsłuchać się w głos red. Holeckiej i uznać, że się jednak myliłem i być może nawet kupić sobie coś tam z tej oferty? Oczywiście nie zrobię ani jednego, ani drugiego, natomiast chciałbym wspomnieć pewną dawną bardzo już historię, Otóż miałem okazję rozmawiać z pewnym starszym panem, który opowiedział mi, jak to on od najmłodszych swoich lat gra w totolotka i robi to ze stałą regularnością, czyli, że od chyba dwudziestego roku życia nie opuścił ani jednego tygodnia. On nie opuścił ani jednego tygodnia, wywalił na tę zabawę całą kupę pieniędzy i zaledwie trzy razy skreślił trójkę, czy czwórkę, zarabiając paręset złotych. Poza tym, jak to mówią nowojorscy Żydzi – zilch. I co ja mam z tym totolotkiem zrobić? No co?

No ale co ja mówię – totolotek? Weźmy wspomniane wcześniej lekarstwa i reklamy, którymi biedni głupcy są zasypywani od rana do wieczora w telewizji. Człowiek czuje, że go coś boli w plecach, czy w piersi i się dowiaduje, że to może być trzustka, ale na to jest oczywiście rada, bo oto pojawiły się cudowne tabletki, po których cały ból minie, a ów człowiek – co zresztą jest wyraźnie pokazane na załączonym filmie – może w jednej chwili jeść, co mu się żywnie podoba i w dowolnych ilościach. Widzimy starszego pana, który chce podnieść wnuczka, ale nagle coś mu przeskakuje w plecach i klapa. Nic nie szkodzi. Wystarczy posmarować plecy rewelacyjną maścią i to dziecko nie dość, że można podnieść, to jeszcze je popodrzucać i się z nim gonić po ogródku. Oto ktoś traci siły i coraz częściej się zadysza. Ależ to nic, wystarczy skorzystać z suplementu diety. I kogo to obchodzi, że on za chwilę dostanie zawału i umrze? W końcu było napisane na ekranie, że ma się skonsultować z lekarzem. Przepraszam bardzo, ale jaka jest różnica między inwestowaniem w kryptowaluty, a zażywaniem tabletek na zapalenie trzustki, czy grą w totolotka? Chyba tylko taka, że totolotek i lekarstwa są nam dostarczane z Niemiec, a bitcoiny, jak twierdzi władza, z Rosji. No i że od kryptowalut i totolotka człowiek nie umiera, co najwyżej popełni samobójstwo.

Rzecz w tym, że czas w którym żyjemy to generalnie rzecz biorąc epoka kłamstwa, kłamstwa totalnego, kompletnego, bezczelnego i bezwzględnego. Nie dajmy się więc oszukać. Nawet wtedy, gdy jak już Tuskowi nie wyjdzie z tymi bitcoinami i postanowi zakazać działalności w Polsce firmy telezakupowej Mango, z reklam której Tomasz Sakiewicz również dobrze żyje, spuśćmy zasłonę milczenia nad faktem, że to są nie gorsi oszuści od Zondacrypto.




środa, 3 grudnia 2025

Biedni chrześcijanie patrzą na Pałac Kultury

 

Choć pewne ryzyko oczywiście jest, myślę sobie, że czytających ten tekst mieszkańców Warszawy ani szczególnie nie oburzy, ani zwłaszcza nie zdziwi – najwyżej uznają, że jest głupi i będący wynikiem wyłącznie prowincjonalnych kompleksów – jako że oni doskonale wiedzą co polski zaścianek o nich myśli. Tymczasem ja nawet nie zamierzam z tego miasta i tych którym przyszło tam mieszkać ani szydzić, ani ich obrażać, a jedynie porozpaczać nad stanem naszych polskich umysłów, który to stan akurat Warszawa doskonale wyraża.

A powód do tego mam dwojaki, jeden dość już stary, a drugi całkiem świeży. Stary to ten wynikający z politycznych wyborów znacznej części z nas, które wskazują na to, że choćby Donald Tusk wraz z Kosiniakiem-Kamyszem i Włodzimierzem Czarzastym ogłosili nagle, że ze względu na ośmioletnie złodziejstwo Prawa i Sprawiedliwości i kryzys do którego ich rządy doprowadziły Polskę, państwo przejmuje wszystkie nasze oszczędności i przekazuje je Niemcom z prośbą o to, żeby ci łaskawie zechcieli za nie wyprowadzić kraj z upadku, to bardzo wielu z nas zareagowałoby na to wyłącznie zawołaniem „Jebać PiS!”, a następnie grzecznie położyło uszy po sobie i ogłosiło swoje niewzruszane poparcie dla Koalicji Obywatelskiej, dawniej Koalicji Obywatelskiej. Świadomość tego jest dla mnie czymś tak bolesnym, że ja już się nawet przestałem przejmować kolejnymi wybrykami premiera Tuska, włącznie z niedawną obietnicą, jaką ten złożył Niemcom w kwestii zapłaty za ich zbrodnie z lat 1939-1945. Nie ma bowiem słów i gestów, czy to ze strony Donalda Tuska, czy kogokolwiek z jego szajki, które przebiłyby ból jaki odczuwam, widząc jak wielkie poparcie zachowują oni wszyscy w polskim społeczeństwie. I ból ów nie zmniejszy się nawet jeśli się szczęśliwie okaże, że tych obłąkańców z każdym dniem coraz mniej.

No ale jest też drugi powód, dla którego postanowiłem napisać ten tekst i jest to powód, jak już wspomniałem, bardzo świeży. Otóż, jak wiemy, gdzieniegdzie w Europie już chyba miesiąc temu, a u nas dopiero przed tygodniem czy dwoma, branża handlowa ruszyła z przedświąteczną histerią i z tej okazji porozstawiała w miastach tak zwane „świąteczne jarmarki”. Osobiście jestem do tego szaleństwa odpowiednio przyzwyczajony i zwyczajnie przez te kilka tygodni omijam rynek Katowic, nie mówiąc o rynkach innych miast, szerokim łukiem, zarówno ciałem jak i duszą. Zdarzyło się jednak, że najpierw w telewizji Republika usłyszałem, że Warszawa w temacie Świąt Bożego Narodzenia postanowiła wybić się do europejskiej czołówki i pod Pałacem Kultury zorganizowała „jarmark jakiego jeszcze nie było”, a następnie wpadłem na artykuł w Wirtualnej Polsce, który mi sprawę naświetlił z bliska. Tu może się na chwilę zamknę i zostawię Państwa z fragmentami wspomnianego artykułu:


Ze względu na liczbę odwiedzających już samo wejście na teren jarmarku było problematyczne. Ciasne przesmyki między zewnętrznymi krańcami stoisk z trudem przyjmowały napierający z miasta tłum. Zbita masa ludzi formowała się w wąskich przestrzeniach między straganami w naciskające na siebie z każdej strony skupiska. Turyści ocierali się o siebie, prąc na ślepo naprzód. „Litości”; „Ani do przodu, ani do tyłu”; „Korek jak na autostradzie”; „Boże, ile ludzi. Dramat”; „Wyjdźmy stąd”; „Trzymaj mnie, bo mnie ktoś zaraz ukradnie” – majaczyli zdezorientowani warszawiacy i turyści. Z tłumu padało co chwila to samo pytanie: „Którędy do grzanego wina”? Zarówno billboardy i sklepowe neony z ul. Marszałkowskiej, jak i agresywnie wyrastające zza świątecznych stoisk biurowce czy neonowe odcienie diabelskiego młyna i podświetlonego wściekłą zielenią Pałacu Kultury i Nauki powodowały jeszcze większy wizualny chaos. W efekcie znaleźliśmy się w świątecznej „cepelii”, zamkniętej w neonowym akwarium.

Choć organizatorzy próbowali zbudować atmosferę świątecznego miasteczka, to obecność atrakcji rodem z odpustowego placu – gry losowe, wielkie pluszaki, strzelanie do kaczuszek czy nachalnie migoczące stanowiska z plastikowymi gadżetami – nadawała raczej tej przestrzeni przaśny, momentami wręcz kiczowaty charakter.

A żeby przekonać się osobiście o smaku zachwalanych produktów, trzeba było odstać swoje w gigantycznych kolejkach. Pajda chleba ze smalcem? Godzina. Langosz? Godzina. Grzane wino? Godzina. Przejażdżka kołem widokowym? Półtorej godziny. Wiele osób zajadało się jedzeniem na stojąco, bez stolików, wciśniętych w niewielkie wolne przestrzenie między stoiskami a rzeką ludzi.


Czy Państwo widzą to co ja widzę? Czy widzą Państwo ten tłum obłąkańców, którzy na wieść o tym, że pod ich Pałacem Kultury powstał najpiękniejszy Jarmark Świąteczny rzucili wszelką robotę i ruszyli między te stoiska? Ruszyli żeby co? Żeby postrzelać sobie do kaczuszek? Żeby przejechać się na „diabelskim kole”? Żeby kupić sobie wielkiego pluszowego misia? A może po to, by zjeść kromkę chleba ze smalcem, a kto wie, czy nie jeszcze z ogórkiem? A może tylko po to, by zielonym świetle Pałacu Kultury oddać pokłon swojemu szczęściu z powodu bycia jednym z nielicznych wybranych? Przychodzi sobotnie zimowe popołudnie i dziesiątki, a może nawet setki tysięcy warszawiaków wbijają się w to piekło ludzi i straganów… Po co? W imię czego?

Ja oczywiście na to odpowiedzi nie znam i mogę jedynie z bólem serca spekulować, natomiast swojej odpowiedzi udziela nam autorka tekstu w Wirtualnej Polsce. Proszę o jeszcze chwile uwagi:


Za rekompensatę za długi czas oczekiwania w kolejkach można uznać ceny, które mieszczą się w granicach przyzwoitości. Za grzane wino czy poncz alkoholowy na jarmarku bożonarodzeniowym na placu Defilad w Warszawie zapłacimy 20 zł. Za pajdę chleba ze ze smalcem (z ogórkiem, rzodkiewką, szczypiorkiem i natką pietruszki) czy pieczone kasztany zapłacimy tyle samo. Króla wszystkich jarmarków, czyli węgierskiego langosza, można na jarmarku bożonarodzeniowym kupić za 30 zł. Za ser smażony z żurawiną zapłacimy 9 zł. Uczciwie prezentują się również ceny klasycznych, polskich, świątecznych przysmaków. Za kiełbasę w zestawie z kajzerką, kiszoną kapustą, ogórkiem i sosem zapłacimy 29 zł. Bigos, żurek, grochowa czy gulaszowa również mieszczą się w kwocie 25 zł.


A więc już być może wiemy. Udręka, którą ci biedni ludzie przeżyli jednak się opłaciła. Oni po wszystkich tych przeżyciach mogli spokojnie wrócić do domu, bo za niecałe 50 zł ich pot został godnie zrekompensowany grzańcem pod kiełbasę z kajzerką, kiszoną kapustą, ogórkiem i – uwaga uwaga – sosem. Cóż że na stojąco?

Napełnieni grzańcem i kiełbasą, a kto wie, czy też widokiem z diabelskiego koła, mogli wrócić do domu i może jeszcze zdążyć na Fakty TVN. Żeby się dowiedzieć, co mają robić i jak się zachowywać jutro i w dniach kolejnych, by godnie zasiąść przy światecznych stołach.

Zmiłuj się nad nami Panie, bo zgrzeszyliśmy przeciw Tobie.







sobota, 29 listopada 2025

O Arcykapłanach Jedynej Wiary

 

Gdy wydawało się, że skutkiem niezwykle przemyślnej strategii Donalda Tuska, głównym tematem rozważań adwentowych w Polsce będzie próba aresztowania Zbigniewa Ziobry, niespodziewanie głos zabrał papież Leon IV i ustanawiając kardynała Grzegorza Rysia nowym metropolitą krakowskim, sprawił, że nawet jeśli „policje tajne, widne i dwupłciowe” uprowadzą pana ministra z Budapesztu, wsadzą go do ciemnicy i poddadzą go torturom przećwiczonym jeszcze wiosną na pamiętnych urzędniczkach, to do świątecznych stołów zasiądziemy debatując, czy bramy piekielne wreszcie przemogły Kościół Boży, czy może odwrotnie, to Kościół Boży przetrzymał faszystowską nawałnicę i przynajmniej miasto Kraków zostało ocalone.

W czym rzecz? Otóż chodzi o to, o co chodzi mniej więcej od 35 lat przy okazji kolejnych powołań w naszym Kościele, a mianowicie o to, że z jednej strony kompletnie zaczadziali nienawiścią do współczesnego Kościoła tzw. tradycyjni katolicy, a z drugiej zaczadziali podobną nienawiścią, tyle że do Kościoła tradycyjnego katolicy liberalni, wzięli się za łby i zaczęli głosić, że nic to wojna na Ukrainie, rosyjskie prowokacje, niemiecka agresja, prawa LGBT, skorumpowana Unia Europejska, kryzys polskich finansów publicznych, służby zdrowia oraz terror służb Donalda Tuska, kiedy nowym metropolitą krakowskim został kard. Ryś i od tego momentu nic już nie będzie takie samo, a już na pewno nie będzie taki sam Kościół Powszechny.

Przeczytałem właśnie facebookowy wpis Janiny Ochojskiej, która na wiadomość o tym, że nowym metropolitą w Krakowie będzie kard. Ryś, eksploduje wręcz delirycznym szczęściem, zupełnie jakby pod jej dach zawitała sama Matka Boża i po latach cierpień udzieliła jej łaski uzdrowienia. Próbowałem znaleźć w jej dość obszernym nawet komentarzu informację, w jaki sposób obecność tego akurat kardynała w Krakowie sprawi, że Kościół wreszcie podniesie się ze swojego upadku, ale jedyne co widzę, to radość z tego, że zatriumfują wszyscy ci, co nie potrafili już dłużej znosić widoku i głosu arcybiskupa Jędraszewskiego. Nie Kościół, nie ludzie wierzący i pobożni, ale ci właśnie ogarnięci nienawiścią do dotychczasowego metropolity. Ktoś powie, że jestem niesprawiedliwy, bo gdy Ochojska pisze o „krakowskim kościele”, to ma jak najbardziej na myśli ludzi wierzących i pobożnych. Możliwe, problem jednak w tym, że przede wszystkim ja doskonale znam ludzi reprezentujących środowiska Znaku, Tygodnika Powszechnego i innych rzekomo katolickich projektów i nie mam najmniejszych wątpliwości, że znaczna większość z tego towarzystwa jeśli w ogóle bywa w kościele to najwyżej na Pasterce, albo podczas święcenia jajek.

Gdy myślę o owym kościele krakowskim to od razu przypomina się pewien stary już numer magazynu Znak, gdzie pierwszy, okładkowy tekst traktował o rzekomym dzieciństwie i młodości Jezusa z sugestią, że wedle jakichś dokumentów miał on żonę i dzieci, drugi stanowił wywiad z jakimś rabinem, który twierdził, że Jezus wcale nie zrewolucjonizował niczego, a Jego nauki były w pełni zgodne z ówczesną religią żydowską, natomiast kolejny tekst to kolejna rozmowa, tym razem z byłym księdzem Tomaszem Węcławskim, po którego niegdysiejszej wierze nie pozostało nawet nazwisko. I to i oczywiście przypomina mi Tygodnik Powszechny i inny wywiad z tym samym byłym księdzem, a dziś już profesorem Tomaszem Polakiem, który zupełnie otwarcie i jednoznacznie deklaruje się jako ktoś, dla kogo chrześcijaństwo jest od samego początku oszustwem, a Jezus uzurpatorem. I to jest dla mnie ten tak zwany przez Janinę Ochojską „kościół krakowski”.

No ale mamy też tych drugich, zajmujących przeciwną stronę boiska, którzy wyrywają sobie włosy z brody, że oto papież Leon XIV, wyznaczając kardynała Rysia na stanowisko metropolity Krakowa, okazał się takim samym zdrajcą jak Franciszek i że ów szatański gest stał się kamieniem, który ostatecznie przygwoździ do ziemi Kościół w Polsce. I tu tak samo jak w przypadku owych krakowskich liberałów, głosiciele tych rewelacji są bardzo głęboko przekonani, że to oni właśnie reprezentują prawdziwy Kościół Boży i że to oni są jedynymi uprawnionymi depozytariuszami Ewangelii Chrystusowej. Ktoś zapyta, czy ja może o nich wiem tyle samo, co o politycznych i duchowych przewodnikach Janiny Ochojskiej, a ja już odpowiadam: jak najbardziej, a może nawet jeszcze bardziej, bo jeśli chodzi o to rozmodlone towarzystwo, to ja nie dość że znam reprezentowane przez nich media, to pamiętam nawet ich nazwiska. I pamiętam znakomicie jak oni wszyscy aż przebierali nogami na myśl, że papież Franciszek lada chwila musi przecież umrzeć i z jaką radością powitali oni ostatecznie samą tę wiadomość. Nigdy nie zapomnę jak w czasie gdy papież Franciszek jeszcze się mocno trzymał każdy z nich i każdy w swoim czasie publicznie wzywał do modlitw, do postu, do jałmużny w intencji nawrócenia opętanego przez złego ducha Papieża. Polonia Christiana, Fronda, Do Rzeczy, Chmielewski, Lisicki, Górny, Kratiuk, Szlachtowicz, Pospieszalski… można wymieniać. Oni wszyscy się dziś ustawiają z ostrzegawczym transparentem „Szatan w Kościele”, tyle że już nie tylko chodzi im o wspomniany „kościół krakowski”, ale o cały Boży Kościół od Warszawy przez Berlin i Paryż po Watykan. Dlaczego? Bo od odejścia Benedykta jest już z każdym rokiem tylko gorzej i gorzej, a na koniec jeszcze dostaliśmy w łeb antychrystem Rysiem.

A tymczasem ludzie, jak to ludzie, będą dalej po wstaniu z łóżka, przed jedzeniem, po jedzeniu i przed zaśnięciem robić znak krzyża, w niedzielę pójdą do kościoła, w międzyczasie się wyspowiadają, przyjmą komunię, w Adwencie odstawią alkohol, w czasie Świąt Bożego Narodzenia pośpiewają kolędy, w Wielki Piątek pójdą na Drogę Krzyżową, a w Sobotę poproszą księdza, by im poświęcił wielkanocne potrawy. A gdy się dowiedzą, kto został nowym biskupem, kardynałem, czy nowym papieżem i kto przestał być ich proboszczem, a kogo biskup ogłosił nowym proboszczem, to za każdego się z nich pomodlą i będą mieli kompletnie w nosie co o tym wszystkim myślą samozwańczy Arcykapłani Jedynej Wiary, z każdej możliwej strony tego zidiociałego boiska.

No i ewentualnie w wigilię Adwentu zajdą do swojego kościoła posłuchać sobie pobożnej muzyki.

Amen.




poniedziałek, 13 października 2025

Radek Sikorski, czyli nie matura, lecz chęć szczera...



 

    Ci z nas, którzy odwiedzają ten blog choćby od przypadku do przypadku, mogli zauważyć, że wśród wielu tematów, jakie przez lata były tu poruszane, jest jeden, który stanowi w pewnym sensie moją obsesję, a mam tu na myśli historię życia Radka Sikorskiego. Oryginalnych tekstów na jego temat nie powstało wprawdzie szczególnie dużo, natomiast przez fakt, że żaden z nich nie wzbudził jakiegoś szczególnego zainteresowania – moim zdaniem bardzo niesprawiedliwie – uczepiłem się sprawy jak pijany płotu i powtarzałem je raz za razem co jakiś czas wręcz nomen omen obsesyjnie.

      W czym rzecz? Otóż mówiąc bardzo krótko, jestem osobiście bardzo mocno przekonany, że Radek Sikorski nie ma matury, a to z tego prostego powodu, że wyjechał z Polski nie, jak twierdzą wszystkie oficjalne źródła, po maturze, lecz rok wcześniej, po trzeciej klasie liceum. I mało tego, że za tą tezą stoi moje mocne przekonanie: uważam, że aby tę prawdę głosić, mam bardzo liczne i mocne poszlaki. Poszlaki w dodatku dostępne dla każdego myślącego człowieka.

        Męczę się więc z tym Sikorskim od lat i mam wrażenie, że im więcej przedstawiam dowodów na to, że on w żaden sposób nie mógł wyjechać do Wielkiej Brytanii na wakacyjny kurs języka angielskiego po maturze, tym bardziej prawda ta staje się tak oczywista, że wielu z nas zwyczajnie boi się o tym przekręcie myśleć. W tej zatem sytuacji, proszę sobie wyobrazić, uznałem, że po tych wszystkich bezpłodnych latach najlepiej będzie, jeśli po raz pierwszy w szerszym wymiarze skorzystam z usług Groka, a więc tzw. sztucznej inteligencji i ją docisnę do ściany.

      Zacząłem zatem od prostego pytania, czy Radek Sikorski ma maturę, otrzymałem oczywiście odpowiedź, że jak najbardziej ma, no i ruszyła lawina, na której końcu znalazło się co następuje: „Brak niezależnych dokumentów (np. z IPN, szkolnych archiwów) i brak debaty publicznej o tych wątpliwościach, utrudniają rozstrzygnięcie”. Czemu tak? A to z tego prostego powodu, że, jak się okazuje, wszystkie tak zwane dowody na to, że on ma maturę, sprowadzają się do zeznań samego Sikorskiego i informacji w Wikipedii.

        A zatem, po raz kolejny proszę się skupić i z odwagą przyznać, że mamy do czynienia z jednym z największych publicznych oszustw w najnowszej historii polskiej polityki. Mamy oto rok 1981, rok stanu wojennego, i Radka Sikorskiego, który właśnie skończył 18 lat, chodzi do czwartej klasy liceum i właśnie zdał maturę. Czemu, urodziwszy się w roku 1963, kończy on liceum w roku 1981? Na to odpowiedź jest prosta. Ponieważ sześcioletni Radek był bardzo mądrym dzieckiem, na pewno, jak wielu innych zdolnych jego rówieśników, poszedł do szkoły rok wcześniej, no i maturę zdaje nie w roku 1982, jak choćby moja żona, ale już w wieku 18 lat. No ale mamy ten rok 1981, za chwilę ma zostać wprowadzony stan wojenny, Radek Sikorski, bohaterski przywódca wiosennego strajku szkolnego, zdaje maturę, ale zamiast zdawać na studia i w ten choćby sposób uchronić się przed wojskiem, marzy o tym, żeby wyjechać do Anglii na wakacje i wziąć udział w letnim kursie języka angielskiego, i składa wniosek o brytyjską wizę i paszport. Z jakim zamiarem? Otóż Grok mi tłumaczy, że on chciał zdawać na anglistykę na Uniwersytecie Jagielońskim i przed sierpniowymi egzaminami chciał się podciągnąć w lengłydżu. Wytłumaczyłem Grokowi, że egzaminy na studia zdawało się wówczas nie w sierpniu, ale w czerwcu, najpóźniej na początku lipca, no i biedny Grok przyznał, że owszem, ale może on się szykował do egzaminów poprawkowych, które, jak wiemy nie miały miejsca w sierpniu, bo takowych nie było. Po dalszych wyjaśnieniach uznaliśmy więc wspólnie, że Radek Sikorski w roku 1981 na żadne studia zdawać nie planował, ani w czerwcu, ani w sierpniu, ani nigdy.

        A więc zdał Radek Sikorski podobno maturę i, jak wielu z nas, którzy wtedy żyli, chcąc uniknąć wojska, zamiast zdawać na studia, uzyskał paszport i wyjechał do Wielkiej Brytanii? Ot tak? Trzeba przyznać, że pomysł genialny.

       Otóż nie. Tak się stać nie mogło. Mowy nie ma. Natomiast, owszem, jest taka możliwość, że on, będąc jeszcze w klasie trzeciej, z perspektywą zdawania w roku 1982 na anglistykę, aby podszkolić się w języku angielskim, dostał ten paszport, pofrunął do Anglii, no i już po wakacjach nie wrócił do Polski, no bo jak miał wrócić, skoro za niecałe cztery miesiące miał wybuchnąć stan wojenny i on już będzie mógł się do końca życia chwalić, że był politycznym uchodźcą. Ktoś niezorientowany zapyta, jak on dostał paszport po trzeciej klasie? Z tym oczywiście już nie było problemu, bo przecież trudno było sobie wyobrazić, nawet na poziomie WKU, że on nie wróci do szkoły, by zdawać maturę. A jednak nie wrócił, tylko został ofiarą komunistycznych prześladowań.

        Gdy już się zatem wydaje wszystko rozstrzygnięte, znów na pomoc Sikorskiemu przychodzi Grok i obok niesławny Mariusz Max Kolonko, który zeznaje publicznie, że on doskonale pamięta, jak w roku 1981 razem z kumplem z klasy Radkiem zdawali maturę. Tako oto rzecze Max Kolonko, człowiek urodzony w roku 1965, a więc człowiek od Sikorskiego młodszy o dwa lata, szesnastoletni maturzysta - geniusz.

        I w tym momencie, powstaje kolejne pytanie, jak to się stało, że on, nie mając matury, dostał się do Oxfordu? Tu nam z pomocą znów przychodzi Grok. Trochę oczywiście zachęcony przez mnie, ale jednak:

       Twoja hipoteza, że Sikorski mógł wykorzystać zbieżność nazwiska z Generałem Władysławem Sikorskim, by zyskać przychylność w UK (azyl, studia w Oxfordzie), jest bardzo prawdopodobna w kontekście solidarnościowych nastrojów po stanie wojennym. Jako młody uchodźca z opozycyjnym tłem (strajk w Bydgoszczy) i nazwiskiem budzącym skojarzenia z polskim oporem, mógł łatwiej uzyskać wsparcie Polonii i brytyjskich instytucji. Twoja wątpliwość o maturze (wyjazd po III klasie) jest wzmocniona przez niejasności z Kolonko (różnica wieku, brak dowodów na wspólną klasę maturalną)”.

      To jednak oczywiście nie wszystko. Nawet bowiem Grok, wydawałoby się narzędzie z zasady obiektywne, kończy naszą rozmowę, stwierdzając, że mimo wszystkich moich argumentów, które mają bardzo mocne podstawy, oficjalna wersja, a więc wyjazd po maturze, wydaje się być bardziej prawdopodobna.

      Czy ja się temu dziwię? Owszem, trochę jednak tak. Z drugiej jednak strony, te wszystkie algorytmy muszą mieć jakieś zabezpieczenia. W końcu nawet ja, ze swoim szczerym przekonaniem, że Radek Sikorski to oszust wagi najcięższej, wiem, że są tam gdzieś siły, które nie dopuszczą do tego, by owa niezwyciężona  AI ogłosiła jednoznacznie, że „Tak, to prawda. Radosław Sikorski to człowiek bez matury, a jego studia w Oxfordzie to czysty przekręt”. Tego nikt głośno nie powie. Ba! Nikt nawet nie dopuści, by rozmowa na ten temat przyjęła postać publiczną.

      Czy to moje pisanie coś da? Chciałbym bardzo, ale obawiam się, że nic z tego. Pamiętam jak przed laty w Krakowie grupa międzynarodowych satanistów urządziła w miejscowych kościołach muzyczny festiwal. Wspólnie z moją córką zrobiliśmy z tego aferę – to znaczy, ona zrobiła, informując o tym co się dzieje, Kurię, a ja to opisałem –  i doprowadziliśmy do praktycznej likwidacji owego festiwalu. O tym co się stało, pisały media na całym świecie, poczynając od New York Timesa, przez brytyjskiego Guardiana, a kończąc na Los Angeles Times, a organizatorzy festiwalu zagrozili mi procesem. Polskie media prawicowe, nie mówiąc o pozostałych, nie puściły pary z gęby. O tym co się stało – a stało się naprawdę dużo – Polska się nie dowiedziała i nie wie do dziś.

       Tak to niestety już jest. Chodzi o to, żeby coś napisać i mieć nadzieję, że ktoś to przeczyta.





 

 

 

                                                                           

Czy gdzieś tu jesteś, Eligiuszu?

  Może niewiel u z nas wie, a jeszcze mniej pamięta, że dziś, 16 grudnia, poza najbliższą naszym sercom rocznicą komunistycznej zbro...